Przygody na bucie i inne historie.
Mała przerwa w moich blogowych notatkach, dawno mnie nie było, wiem, przepraszam. Kiedy nadeszła wiosna, wzięliśmy się ostro do prac ogródkowych – pewne rzeczy musiały zostać zrobione zanim ruszy wegetacja, tym bardziej, że wiedzieliśmy o zbliżającym się wyjeździe na majówkę, zaplanowanym jakiś czas temu. Dni uciekały, zresztą cały czas uciekają między palcami a ja mam poczucie, że ciągle jest piątek. Potem niczym wiatr przemyka weekend i zaczyna się kolejny tydzień pracy. I tak w kółko.
W międzyczasie zaczęłam mieć problemy z kręgosłupem, drętwieje mi prawa ręka, trudno mi wysiedzieć przed komputerem i pewnie dlatego zaczęłam unikać sytuacji wymagających długotrwałego przebywania w jednej pozycji. Jak to powiedziała lekarka, każdego z nas to czeka, więc jeszcze jest czas, by zadbać o siebie i o to, by w przyszłości nie było z tym problemów. Póki co zmieniłam poduszkę i staram się zachowywać odpowiednią pozycję w czasie siedzenia. Zapisałam się też na rehabilitację, muszę tylko nauczyć się pamiętać o ćwiczeniach, które powinnam wykonywać w domu. Wieczorami rzadko otwieram komputer, raczej ograniczam się do pracy na nim w ciągu dnia. No i staramy się chodzić na basen, co zresztą zaleciła lekarka. Zobaczymy co będzie, na razie jest lepiej i podobno rokuję na długie, szczęśliwe życie. Tak przynajmniej stwierdził rehabilitant, ale jak zapytałam, czy potwierdzi to na piśmie to nie chciał 😉
Koniec kwietnia był zwariowany, wożenie ziemi taczką przeplatane szykowaniem do wakacji zapełniało każdy dzień od rana do wieczora.
Wreszcie nadszedł dzień wyjazdu. Tym razem wybraliśmy się do Włoch, region Apulia (Puglia). Celem był dojazd na sam koniec buta, a dokładnie jego obcasa 😉 Zanim jednak tam dotarliśmy, spędziliśmy kilka dni na półwyspie Gargano, w miejscowości Vieste. To taki mały haluks, wystający w morze. Miasto pięknie położone, a na samej plaży charakterystyczny ogromny, wysoki na 25 metrów monolit z którym związana jest miejscowa legenda. Przystojny młodzieniec Pizzomunno i jego wybranka równie piękna Cristalda spędzali cudowny czas razem nad brzegiem morza. Ale chłopak spodobał się również syrenom, które z zazdrości, że zostały odrzucone zamieniły go w skałę. Jeśli wierzyć w tę historię, co 100 lat Pizzomunno wraca do postaci ludzkiej i łączy się ze swoją ukochaną. Niestety nie stało się to podczas naszego pobytu w Vieste 😉
Po kilku dniach udajemy się dalej na południe. Ogólnie region Apulia jest mniej znany niż Włochy północne, ale coraz chętniej wybierany przez polskich turystów ze względu na bezpośrednie loty do stolicy regionu –Bari i możliwość zwiedzania najważniejszych punktów okolicy.
W drodze na bucik odwiedziliśmy jednak jeszcze jedno miejsce, tym razem związane z kultem religijnym. Wpisane na listę UNESCO Sanktuarium św. Michała Archanioła na górze Gargano, w Monte Sant’ Angelo warto odwiedzić nie tylko ze względu na objawienia, jakie miały tam miejsce, ale choćby ze względu na cudowne widoki i ciekawą zabudowę. Miasteczko znajduje się 843m n.p.m i jest najwyżej położonym na półwyspie. Podziurawiona i kręta droga zapowiada cudowne widoki, lecz niestety wiąże się z problemami lokomocyjnymi u dzieci, więc koniecznie zaopatrzcie się w odpowiednie medykamenty 😉 Na szczęście udało nam się dotrzeć z jedną niespodzianką po drodze.
Co zdziwiło mnie najbardziej to ilość bloków zbudowana na takiej wysokości! Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego, domki, inne zabudowania, ale nie małe osiedle bloków! Zjeżdżając na dół patrzyłam na oddalające się miasto stojące majestatycznie na samej górze, podczas gdy w dole widać było całe wybrzeże i dalszą drogę, którą chwilę później podążaliśmy.
Do Bari dotarliśmy późnym popołudniem. Spory ruch i brak wolnych miejsc parkingowych w pobliżu centrum biorąc pod uwagę to, że przecież było grubo przed sezonem. Udało się znaleźć parking przy porcie, co jak możecie się domyślać wiązało się ze specyficznym zapachem ryb. Miasto piękne, klimatyczne i urokliwe. Ale nie zachwyciło mnie szczerze mówiąc. Może po prostu nie wyróżniało się zbytnio od innych włoskich miast. A może oczekiwałam więcej naczytawszy się tylu pozytywnych opinii innych ludzi. Jeśli oczywiście nie znacie Włoch, Bari na pewno nie będzie rozczarowaniem.
Kolejny punt, baza wypadowa do zwiedzania regionu – Val d’Itria to niesamowite miejsce, w którym można poczuć się jak w innym świecie. Przemierzając drogami “pozaautostradowymi” mijamy domki z kamienia o nazwie TRULLI (l.poj. Trullo) Jedni nazywają je domkami Hobbita, inni wioską Smerfów. Jak zwał tak zwał, domki są niepowtarzalne!
Co więcej, mieliśmy okazję w jednym z nich zatrzymać się na kilka dni! Szczerze mówiąc bałam się, nie wiedziałam czego oczekiwać od kamiennego niby hotelu. Rzeczywistość przerosła moje oczekiwania. Kilka domków Trulii znajdujących się w specjalnie przygotowanym ogrodzie Zen było wspaniałe a spanie w jednym z nich niesamowitym przeżyciem. Brakło nam tylko dobrej pogody, często było pochmurno popołudniami i nie było takiej radości z wylegiwania się na hamaku czy podziwiania wszechobecnych opuncji i drzew oliwnych.
Nasz domek Trullo był fajny, ale jeszcze wspanialsze jest całe miasteczko Alberobello– ich prawdziwe zagłębie! Uwielbiam piękne widoki, romantyczne miasteczka, ale nie myślałam, że coś może być tak wyjątkowe i tak bardzo mnie zachwycić. Szkoda tylko, że pomimo wysokiej temperatury niebo pozostało cały dzień zachmurzone. Domki z białego kamienia zupełnie inaczej prezentują się na tle błękitnego nieba. Nie ukrywam, że czułam pewien niedosyt. Ponieważ do Albero nie mieliśmy daleko, wybraliśmy się tam jeszcze raz, tym razem wieczorem. Domki TRULLI prezentowały się wspaniale w zachodzącym słońcu, ale dopiero gdy zaczęło się ściemniać poczuliśmy się jak w zaczarowanym świecie. Niebo nagle zrobiło się wręcz granatowe, a białe domki wyglądały bajecznie. Poczułam się spełniona 🙂
Kolejnym wyjątkowym miastem na naszej trasie było OSTUNI, nie bez powodu nazywane białym miastem. Położone na wzgórzu, z którego roztacza się wspaniały widok na turkusową wodę i pobliskie miasteczka jest miejscem do którego można wracać i wracać. W labiryncie wąskich uliczek z domami ustrojonymi kwiatami można stracić poczucie czasu. Dodatkowo to tu odkryliśmy naszą ulubioną przekąskę – Apulijskie Panzerotti. Panzerotti (co po włosku oznacza „brzuch”) to pyszne pierogi w kształcie półksiężyca, nadziewane mozzarellą z sosem pomidorowym, przyprawione oregano i smażone w głębokim tłuszczu. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę potrafiła zrobić coś podobnego w domu, coś mi się wydaje, że trzeba będzie poczekać do następnej wizyty na południu 🙂
Polignano a Mare i sąsiedzkie Monopoli to dwie apulijskie perełki. Same w sobie miasta są piękne, a skaliste wybrzeże dodaje tym miejscom wyjątkowości. Wyobrażam sobie, że w sezonie trudno zrobić zdjęcie, bez uwieczniania na nim setki innych ludzi, ale zrozumiałe, że każdy chciałby choć na chwilę zachwycić się tym widokiem.
O Apulii można pisać wiele. Na pewno jest to region wart odwiedzenia, mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że to tu poznajesz te “prawdziwe Włochy” Życie płynie inaczej, wystarczy choćby zatrzymać się na stacji benzynowej na której nie uświadczysz ani budynku w którym skorzystasz z toalety czy zjesz hot doga, ani nie dostaniesz obsługi pierwsza klasa. Zza przenośnej budy wyskakuje pan, często innego pochodzenia i pyta czy zatankujesz sam, czy on ma to zrobić. Jeśli nie chcesz się “męczyć” musisz zapłacić co najmniej 30-40 eurocentów więcej za litr.
Drogi są dziurawe, ograniczenie prędkości do 50 na długich dystansach nawet gdy dookoła nie ma żywej duszy. Za to mili ludzie przesiadujący od samego rana w kawiarenkach, czy parkach a ty zastanawiasz się z czego tak naprawdę oni żyją? No bo przecież nie są na wakacjach tak jak my…
Żegnając Apulię, kierujemy się do stolicy Włoch. Ale po drodze czeka na nas jeszcze jedno wyjątkowe miejsce. Naprawdę wyjątkowe, nie użyłam tego słowa przesadnie. Matera– tego miejsca nie da się opisać słowami, trzeba je po prostu zobaczyć na własne oczy. Bo choć przed planowaniem najważniejszych punktów wyprawy widziałam mnóstwo zdjęć z tego miejsca, nie byłam przygotowana na to co zobaczyłam.
Niektórym widok może nawet wydawać się znajomy. Miasto to zostało wykorzystane bowiem jako portret Jerozolimy sprzed 2000 lat i wykorzystane w filmie Pasja Mela Gibsona!
Jeszcze w latach 50tych ubiegłego wieku, w Sassi, dzielnicy domków wykutych w skale, ludzie mieszkali w tragicznych warunkach – nie posiadali kanalizacji, bieżącej wody, żyli w brudzie i ubóstwie. Co ciekawe, w Rzymie nikt nie wiedział o tym! Dopiero z książki włoskiego pisarza Carlo Levi pt. “Chrystus zatrzymał się w Eboli” ludzie u władzy dowiedzieli się o tym miejscu. Postanowili wysiedlić mieszkańców i wybudowano bloki w których zamieszkali. Do lat 80-tych Matera pozostawała pusta, dopiero wtedy odnowiono ją i oddano w dzierżawę. Tak w bardzo dużym skrócie przedstawia się historia tego wyjątkowego miejsca.
Wczesnym wieczorem docieramy do Rzymu. Jak wiecie jest to dla mnie symboliczne miejsce związane z naszą drogą adopcyjną. 8 lat temu, kiedy to również w planie mieliśmy odwiedzenie stolicy, urodziła się nasza córka i nigdy tu nie dotarliśmy. Po tylu latach, już w 4 mieliśmy okazję cieszyć się miastem. A naprawdę jest czym! Rzym i Watykan wywarły na mnie ogromne wrażenie. Majestatyczne budynki, ogrom historii i wspaniały klimat sprawia, że czujesz jak pochłaniasz to wszystko całym sobą.
Fontanna di Trevi. Z serii: oczekiwania vs rzeczywistość 🙂 Trzeba się naprawdę napocić, żeby zrobić zdjęcie bez ludzi 😉
Najbardziej intensywna część naszej wycieczki dobiegła końca. Teraz czas na więcej wypoczynku i chwile basenowych szaleństw dla dzieci. Na ostatnie dni zatrzymaliśmy się na kempingu Orlando w Chianti, Toskania. Kolejny raz wracamy do tego cudownego regionu, za każdym razem o innej porze roku. Pierwszy raz miałam przyjemność zachwycić się cudownymi kolorami wiosny, świeżo zieloną trawą i pięknym słońcem.
Pienza – cudowne miasteczko u podnóża którego nakręcono ostatnią scenę z Gladiatora i Val d’Orcia, która jest według mnie najpiękniejszym miejscem regionu, na długo pozostaną w mojej pamięci.
Kilka ostatnich dni upływa nam spokojnie. Odpoczywamy, cieszymy się urokami toskańskiej przyrody. Udaje nam się jeszcze zabrać dziewczynki do Florencji, która znajduje się niedaleko kempingu. Odwiedzamy ogród różany, z którego rozpościera się cudowny widok na miasto, spacerujemy uliczkami miasta. Tu nie widać, że jest jeszcze przed sezonem – ludzi jest mnóstwo.
Żegnamy piękne Włochy i udajemy się do domu. Teraz czeka nas pielęgnowanie opalenizny we własnym ogródku, przy wyrywaniu chwastów 😉 Lubię ten czas, każdy dzień przynosi coś nowego, kwitną cudownie róże, lawendy i inne rośliny.
Kończy się również rok szkolny, już niedługo podsumuję pierwszą klasę. A tymczasem życzę wam wszystkim cudownego lata, nie ważne czy gdzieś wyjeżdżacie, czy nie, bo pięknie jest wszędzie, oby tylko umieć to piękno znaleźć i nim się zachwycić. Tego wam wszystkim życzę!