Świat w obiektywie,  Więcej

Z głową w chmurach.

Kiedy przyjechaliśmy do Paryża, była jeszcze w miarę przyzwoita godzina. Na szczęście, bo mieliśmy sporo do ogarnięcia. Przed wyjazdem pisałam wam, że zakupiliśmy box dachowy na bagaż. Muszę powiedzieć tak przy okazji, że sprawdził się rewelacyjnie, choć minusem jego (tzn. bagażnika ogólnie, nie tego konkretnie modelu) jest to, że potrafi być bardzo głośno w środku. Wszystko zależy od tego jak silny wieje wiatr i z której strony. Ale ogólnie polecam 🙂 Wracając do tematu. Box kupiliśmy już po rezerwacji hotelu w Paryżu. Jak okazało się potem, parking podziemny jest na tyle niski, że nie jesteśmy w stanie tam zjechać. Razem z bagażnikiem na styk mieścimy się w 2.20m, a tam było zaledwie … 1.90. Spakowaliśmy więc do niego takie rzeczy, które można było na szybko wyjąć i czekała nas akcja zdejmowania boxu przed wjazdem na parking. No nic. Pewnie wyglądaliśmy uroczo w akcji, ale na szczęście wjazd znajdował się z tyłu budynku. Dziewczyny siedziały w środku, a my wyciągaliśmy na ulicę torby i kilka par butów, które luźno wrzucone były w wolną przestrzeń. Wreszcie udało się. Mąż wjechał na parking podziemny, za nim zamknęły się wrota, a ja zostałam sama z bagażnikiem. Trochę to trwało, bo jednak musiał zaparkować, zabrać dziewczyny i przyjść po mnie z powrotem. Ja miałam więc te kilka minut, by przyjrzeć się zwykłemu paryskiemu życiu. I doznałam szoku. Nie wiem, czy to już nie taki Paryż jaki pamiętam, czy zawsze jednak widziałam go okiem turysty, który zachwyca się przepięknymi zabytkami i uliczkami, ale miałam wrażenie, że jest inaczej. I to nie tylko wtedy, kiedy tak stałam i przyglądałam się ludziom. Dookoła było brudno (zawsze było brudno, ale czy aż tak?) ale to jeszcze pikuś. Nagle podjeżdża samochód (nie pamiętam jaki, ale dość wypasiony) a z niego wysiadają dwaj dobrze ubrani mężczyźni. Po chwili jeden z nich staje przy budynku i sika… No ja wiem, że niektórzy tak mają, mój sąsiad też sika w swoje krzaki, bo nie chce mu się chodzić do domu, ale … No ja czegoś nie rozumiem. Dobra, koniec z antyreklamą Paryża 😉 Ogólnie zawsze będę to miasto lubić, pewne zakątki, pewne aspekty, ale widzę, że jednak to nie to samo. No nic. 
Na Paryż jako taki mamy tylko jeden dzień, więc postanawiamy zabrać dziewczyny na Wieżę Eiffela, takie podstawowe miejsce, które po prostu trzeba zaliczyć. 
Wstajemy więc na drugi dzień odpowiednio wcześnie, ale wyspani i ruszamy na podbój miasta 😉 Wszystko cudownie, tylko moje dzieci dostały jakiegoś obłędu. Nie wiem, czy to po tym, że przesiedziały w samochodzie 16h (oczywiście nie non stop), czy coś im strzeliło do głowy, ale zachowywały się jak zwierzątka wypuszczone z klatki. Kompletnie się nie słuchały i to obie. Wychodziłam już z siebie i nawet kawa nie była potrzebna – moje ciśnienie oscylowało pewnie wokół 170 a biorąc pod uwagę, że mam zwykle 110 to prawie parowało z mojej głowy. Dzięki Bogu w kolejce po bilety na wieżę siostrzyczki zachowywały się prawie przyzwoicie, prócz oczywistego siadania na barierkach ograniczających kolejkę. Gdy ruszyliśmy na schody (czekaliśmy około 40 minut) Elsa dostała jakiegoś turbo doładowania. Gdybyśmy jej nie powstrzymali, pewnie my dochodzilibyśmy na pierwsze piętro, a ona zdobywałaby już szczyt wieży. Bałam się co też ona może wymyślić, bo to jednak spora wysokość. 


Pogoda jeszcze wtedy była cudna. Świeciło słonko, choć wiał mocny i zimny wiatr. Fiku miku i już jesteśmy na pierwszym piętrze. Tu też sporo się zmieniło, tym razem myślę na lepsze. Od ostatniego razu (2013rok) wybudowano restaurację, kawiarnię i szklaną szybę, dzięki której można podziwiać widoki. Kolej na następne piętro. Wchodzimy. Gonimy Elsę, Misia niby idzie za rękę, ale też jest wymagająca. 

Kilka minut później, od strony Sekwany nadciągają ciężkie chmury i już wiemy, że będzie padać. Kiedy dostajemy się na szczyt, wiatr wieje tak mocno, że nie jesteśmy w stanie przejść dookoła. Do tego gradobicie i burza. Znam dobrze wieżę Eiffela, ale ten pierwszy raz zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno się nie zawali… Na jednym z filmików, nakręconych przez nas, dziewczyny próbują wyjść, ale wiatr odpycha je tak, że nie są w stanie utrzymać równowagi. 


 Kiedy wracaliśmy na dół, pogoda znów była dobra, ale już na samej ziemi, ponownie gradobicie. Udało nam się schronić na szczęście. No i tak to właśnie z głową w ciężkich chmurach zaliczyliśmy wieżę po raz kolejny, a dziewczyny dopisały ją do swoich osiągnięć. Pomimo tego, że strasznie się naużeraliśmy z nimi, to jesteśmy z nich dumni, że dały radę i to z taką łatwością. Ogólnie przeszliśmy wtedy 11km, dochodząc finalnie aż do Luwru, gdzie za trudy tego dnia dostaliśmy niespodziankę w postaci cudownej tęczy 🙂 Niestety nie udało nam się zobaczyć spalonej katedry Notre Dame, ponieważ w tym czasie odbywał się wyścig i zamknięte zostały 3 stacje metra. Nie było szans, żeby dostać się tam z dziewczynami na piechotę, a na jeżdżenie autobusem nie było po prostu czasu.

Katedra widziana z wieży Eiffela

Paryska przygoda dobiegła końca, ale że lubię mieć głowę w chmurach, to w planach była jeszcze jedna wycieczka bliżej słońca – tym razem był to wjazd na Lodowiec w Szwajcarii. Nie będę się rozpisywać na ten temat, ale powiem wam, że zaparło mi dech w piersiach. Nie myślałam, że góry potrafią mnie jeszcze tak zachwycić. Znajdując się na wysokości 3000m (lodowiec nazywa się Glacier 3000, miejscowość i masyw Les Diablerets) i patrząc na cudowną panoramę Alp, czułam jak mały jest człowiek wobec potęgi przyrody otaczającej go z każdej strony. Polecam każdemu, widok warty każdego wydanego Franka Szwajcarskiego. 

Mamy dwie pośrednie stacje kolejki, a na samym końcu najlepszą atrakcję, czyli Tissot Peak Walk – przejście podwieszanym mostem na sąsiedni szczyt. Niesamowite wrażenie i cudowne widoki. 

Na szczycie spędziliśmy dobre pół godziny. Dziewczyny bawiły się w śniegu, a my cykaliśmy fotki. W pewnym momencie przyszła taka chmura, że po chwili zasłoniła widok z jednej strony. Mogę więc z czystym sumieniem powiedzieć, że miałam głowę w chmurach nie tylko w przenośni, ale dosłownie 🙂



Na lodowcu jest co robić przez cały rok. My byliśmy w ostatnich dniach sezonu zimowego, ale latem prócz jazdy na nartach jest też wiele innych atrakcji – na przykład działa tzw. Alpine Coaster, najwyżej położony w Europie tor saneczkowy. 

Powiem wam szczerze, że gdyby to była chińska kolejka to nie wiem, czy bym w nią wsiadła 😉 Jest tak wysoko, że trzeba mieć zaufanie podobne do zaufania jakim obdarzamy pilota samolotu. Łatwo mieć miękkie nogi 😉

Lądujemy!

Po powrocie na ziemię, udaliśmy się na kawkę i ciasto (przepyszna zresztą Tarte aux Pommes) podczas gdy dziewczyny tarzały się w śniegu. 


I jeszcze kilka ciekawostek na koniec 🙂

Les Diablerets, to ośrodek sportowy, położony pomiędzy Jeziorem Genewskim i Gstaad (znanego wam może dzięki Romanowi Polańskiemu, zamieszkującemu te tereny) 


W średniowieczu skalna ściana górskiego masywu otaczającego małą wioskę uważana była za bardzo niebezpieczne miejsce: miał tam zamieszkiwać diabeł. Nazwa Les Diablerets wywodzi się od francuskiego słowa ‘le Diable’, czyli diabeł.

Trzy tereny narciarskie z trasami zjazdowymi o łącznej długości 125 km oraz snowparkiem rozciągają się na wysokości około 3000 m n.p.m.. Sieć tras do jazdy na nartach biegowych liczy 30 kilometrów tras do jazdy stylem nordyckicm i 15 km tras – stylem łyżwowym. Kolejne atrakcje to 7,2 km trasa saneczkowa, wędrówki w rakietach śnieżnych, jazda na rowerze śnieżnym i wspinaczka po lodospadach. Atrakcją jest też budynek restauracji zaprojektowany przez wiodącego szwajcarskiego architekta Mario Botta na terenie narciarskim Glacier 3000, skąd rozciąga się wspaniała panorama na Region Jeziora Genewskiego. Co ciekawe, zimą wszystkie dzieci w wieku poniżej 9 lat jeżdżą bezpłatnie na nartach przez cały sezon. Z całego serca polecam Les Diablerets wszystkim, nie tylko miłośnikom gór 🙂 








* Źródło informacji: www.myswitzerland.com







PreviousTex

2 komentarze

Skomentuj izzy Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.